Indie
W dzieciństwie czytając przygody Tomka Wilmowskiego marzyłem o tym, żeby też móc kiedyś podróżować tak jak on. Później, od kiedy pierwszy raz trafiłem w góry, moja miłość do podróży zaczęła się przeplatać z zamiłowaniem do wspinaczki. Marzenia zaczęły się precyzować, chciałem pojechać gdzieś, gdzie mógłbym się poczuć jak odkrywca, a jednocześnie nie wyobrażam sobie, żebym mógł wyjechać dla przyjemności i nie chodzić po górach. Dlatego, jak tylko Wojtek Chaładaj zaproponował mi wspólny wyjazd na niezdobyty dotychczas wierzchołek i eksplorację nieznanej doliny w pakistańskim Karakorum, nie zastanawiałem się ani chwili.
Rok później, po pożegnaniu z bliskimi oraz liderem i pomysłodawcą wyprawy Wojtkiem Chaładajem w towarzystwie Kuby Gałki wsiadłem do samolotu do Helsinek. Zgodnie z planem przez Finlandię dolecieliśmy do New Delhi. Było kilka minut po północy, kiedy wysiedliśmy z samolotu. Przywitał nas ponad trzydziestostopniowy upał, bardzo trudno się oddychało i byłem przerażony, jak przetrwam w tym klimacie kolejne pięć tygodni. W hotelu mieliśmy wentylator, więc tam dało się wytrzymać. Mimo zmęczenia w nocy długo nie mogliśmy zasnąć podekscytowani tym, co miało nas czekać.
Następnego dnia rozdzieliliśmy się. Kuba został w Delhi i załatwiał formalności związane z naszym wyjazdem, a ja pojechałem do Agry zrealizować jedno z moich marzeń – zobaczyć słynny Taj Mahal. W Agrze wszystko na wariackich papierach – godzina w Taj, pół godziny w Czerwonym Forcie i powrót do Agry. Pociąg, którym wracałem do Delhi mocno się spóźniał i już myślałem, że nie uda nam się tego samego dnia wyjechać na zachód, ale na szczęście pociąg do Amritsaru też był opóźniony.
Kolejny dzień upłynął nam na piciu soków wyciskanych ze świeżych owoców, przekonywaniu się do hinduskiej kuchni, która bez wątpienia jest najostrzejsza na świecie i na zwiedzaniu Złotej Świątyni Sikkhów. Miejsce to jest bardzo niezwykłe, przyjeżdżają tu pielgrzymi z całego świata, wszyscy są bardzo życzliwi, można za darmo zjeść i przespać się. Nazwa Złota Świątynia też nie jest bezpodstawna, ponieważ jej kopuła ozdobiona jest złotem. Jest ona najważniejszym ośrodkiem sikhizmu na świecie, ma cztery wejścia, po jednym z każdej ze stron na znak tego, że jest otwarta na ludzi. Z naszej perspektywy Świątynia miała jedną dużą wadę... Trzeba tam było chodzić bez butów, a marmurowe posadzki ogrzewane przez cały dzień słońcem były tak gorące, że musieliśmy co jakiś czas siadać i podnosić stopy do góry, żeby złagodzić ból. Poza tym to jedno z najbardziej fascynujących miejsc, w jakich kiedykolwiek byłem.
Tydzień zagrożenia
Rano kolejnego dnia wyjechaliśmy do Pakistanu. Granicę przekroczyliśmy bez większych problemów, chociaż w niesamowitej ulewie. Brodziliśmy po kolana w wodzie i nie mieliśmy na sobie suchej nitki. Dojechaliśmy do Lahore, które również udało nam się zwiedzić. Poznaliśmy tam niezwykłych ludzi – katolików, którzy żyjąc w Islamskiej republice, rządzonej prawami Koranu, założyli szkołę dla niepełnosprawnych i ubogich dzieci. Szkoła jest ponadwyznaniowa, co jest niewątpliwym sukcesem tej wspólnoty. W pobliżu szkoły powstał również dwuwyznaniowy cmentarz, co w takim kraju, jak Pakistan jest czymś naprawdę wyjątkowym.
W nocy wyruszyliśmy pociągiem do Ravalpindi. Tam następnego dnia mieliśmy odebrać z lotniska Wojtka. Podróż nie przebiegła tym razem do końca szczęśliwie, bo Kuby brzuch przestał tolerować Pakistańskie jedzenie, co skutkowało nieustannymi wycieczkami do toalety.
W Islamabadzie znaleźliśmy hotel i tam również ja mogłem pozwolić sobie na sensacje żołądkowe. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będą mnie one prześladowały przez kolejne szesnaście dni.
Następny poranek to długo wyczekiwany przylot Wojtka. Zaczęło się bardzo pechowo, gdyż bagaż, w którym Wojtek miał cały wyprawowy sprzęt wspinaczkowy zaginął po drodze. Byliśmy zmuszeni czekać kolejne trzy dni w Islamabadzie na samolot z Londynu, który ów sprzęt miał dostarczyć. Tymczasem w Pakistanie wybuchły zamieszki, związane ze zbyt proamerykańską polityką rządu. Studenci opanowali Czerwony Meczet znajdujący się w odległości kilometra od naszego hotelu i o ten właśnie meczet toczyły się największe walki. Na początku byliśmy przerażeni i mieliśmy opory przed wychodzeniem z pokoju hotelowego, ale po jakimś czasie się przyzwyczailiśmy.
Nasza druga wycieczka na lotnisko również nie zakończyła się sukcesem – bagaż nie doleciał, musieliśmy czekać kolejne dwa dni. Gra w karty w hotelu już nam się znudziła, więc poszliśmy do Pakistańskiego zoo i załatwiliśmy sobie w sądzie pozwolenia na picie alkoholu (w Islamskiej Republice Pakistanu jest to zabronione). Z racji tego, że nie jesteśmy muzułmanami i „potrzebujemy alkoholu do obrzędów religijnych” przyznano nam pozwolenia i wstemplowano do paszportów.
Trzecia podróż na lotnisko również przyniosła nam zawód, ale zdecydowaliśmy, że już więcej czasu nie tracimy i jedziemy do Gilgit, gdzie zorganizujemy trochę sprzętu i pójdziemy w góry.
Karakorum
W Gilgit spotkaliśmy polską wyprawę wycofującą się z Kampire Dior. Kojarzyliśmy się nawzajem spod Piku Lenina sprzed dwóch lat. Rodacy pożyczyli nam trochę niezbędnego sprzętu. Inna polska wyprawa – Gulmit Tower 2007 pomogła nam załatwić jeepa w góry i w końcu wyjechaliśmy. Mieliśmy dojechać do miejscowości Bar, niestety około 10 km przed wioską drogę zatarasowała lawina błotna i ostatnią część podróży byliśmy zmuszeni pokonać pieszo. W Barze wynajęliśmy dwóch tragarzy i zaczęliśmy dalszą podróż w górę. Szliśmy zboczem wzdłuż pięknej doliny w oddali widać było ścianę Batury, Soni Pokhush, Toltar i kilka innych wspaniałych szczytów. Sielanka zakłócana była tylko cogodzinnymi wycieczkami „na stronę”, związanymi z zatruciem pokarmowym. Żadne leki nie pomagały, więc nie pozostawało mi nic innego, jak się do tego przyzwyczaić. Odwodnienie robiło jednak swoje i zaczynałem znacząco słabnąć.
Po dwóch dniach wędrówki tragarze zlitowali się nade mną i przygotowali napar z fioletowych kwiatków, które rosły w dolinie. Byłem tak zdesperowany, że wypiłem napój i zgodnie z zaleceniem tragarzy zjadłem kwiatki, które w nim pływały. Moje dolegliwości rzeczywiście dość szybko ustąpiły, ale za to wstąpiła we mnie nadnaturalna energia. Byliśmy już powyżej 3000m n.p.m. a ja przestałem odczuwać wpływ wysokości i miałem taką energię, że gdy zatrzymywaliśmy się na odpoczynek, to wspinałem się na góry porobić zdjęć, chodziłem po wodę, skakałem i nie byłem w stanie usiedzieć na miejscu. Efekt niestety był krótkotrwały i po kilku godzinach zmęczenie wróciło.
Po trzech dniach wędrówki weszliśmy w dolinę Satmarau, którą chcieliśmy zbadać i po raz pierwszy zobaczyliśmy cel naszej wyprawy – Purian Sar N. To naprawdę wspaniałe uczucie dotrzeć gdzieś, gdzie nie było wcześniej żadnych turystów. Założyliśmy bazę wyprawy na wysokości około 3800 m n.p.m. Pożegnaliśmy się z naszymi tragarzami i przez kolejne dwa dni prowadziliśmy działalność na dosyć poszarpanym lodowcu, który musieliśmy sforsować, żeby dostać się do grzędy, która miała nas wprowadzić na grań szczytową. Spacery pomiędzy serakami podnosiły poziom adrenaliny, sprzęt pożyczony od Kampire Dior był w użyciu non stop, ale bez jakichś znaczących problemów udało nam się założyć bazę wysuniętą na wysokości 4200 m n.p.m na wspomnianej grzędzie.
Co było dla nas bardzo zaskakujące, to fakt, że pomimo wysokości, pomimo faktu, że Karakorum uchodzi za jedno z najbardziej suchych pasm górskich na świecie, nasza baza wysunięta rozstawiona była na łące, mieliśmy dostęp do wody, nie wspominając nawet o wspaniałych widokach.
Kolejne trzy dni, to problemy żołądkowe Wojtka, kiepska pogoda i ogólnie pojęta nuda. Później słońce znów zaczęło świecić dla nas i dość szybko zaczęliśmy zdobywać wysokość. Założyliśmy obóz przejściowy na lodowcu (5100 m n.p.m.), później kolejny obóz na 5450 m n.p.m. Tam znów szczęście się odwróciło. Okazało się, że grań, na którą chcieliśmy się wspinać jest pionową, oblodzoną ścianą zwieńczoną śnieżnym nawisem. Ze sprzętem, którym dysponowaliśmy musieliśmy z tej drogi zrezygnować. Alternatywą była wspinaczka grzędą, wzdłuż której szliśmy do tej pory, na kulminację na wysokości 5700 m n.p.m. i zejście na przełącz. Niestety trudności techniczne zatrzymały nas na wysokości ok. 5600 m n.p.m.
Trochę rozczarowani zdecydowaliśmy się na odwrót. Następnego ranka zwinęliśmy obóz, zeszliśmy do bazy wysuniętej, później do bazy wyprawy i zaczęliśmy wędrówkę w dół. Tego dnia udało nam się zejść z lodowca. Po pokonaniu moreny bocznej zaczęliśmy rozglądać się za wodą, ale nic nie mogliśmy znaleźć. Do 3:00 nad ranem błąkaliśmy się spragnieni jak nigdy w poszukiwaniu wody. Było ciemno, a plecaki mieliśmy wyjątkowo ciężkie, więc żeby nie tracić siły dwóch z nas siadało na ziemi, a jeden szukał dalszej drogi. Gdy wypadła kolej Kuby zaczęliśmy się z Wojtkiem zastanawiać czy nie mamy przypadkiem jeszcze odrobinę wody. Wojtek sprawdził w swoim termosie i powiedział, że już nic nie ma, po czym przechylił termos. Wyleciały z niego trzy krople - dwie Wojtkowi do ust, a jedna na ziemię. Zazwyczaj jesteśmy bardzo zgodni, ale wtedy pokłóciliśmy się o zmarnowaną jedną kroplę wody. W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym nocowaliśmy podczas podejścia. To było jak wybawienie – piliśmy przez dobre 10 minut bez opamiętania. Ten dzień wspominam do dzisiaj, jak tylko zaczynam narzekać, że chce mi się pić. Dwa kolejne dni schodziliśmy do Baru. Po drodze musieliśmy pokonać jeszcze dość trudny wodospad, bo podczas gdy my walczyliśmy z górą, ścieżka się obsunęła i nie było, jak przejść. W strugach lejącej się wody podawaliśmy sobie plecaki i uważając, żeby się nie poślizgnąć, krok po kroku przeszliśmy na drugą stronę. Później musieliśmy psychicznie odpocząć z pół godziny. W końcu jakoś szczęśliwie, pomimo potwornego zmęczenia dotarliśmy do Baru.
W wiosce załatwiliśmy jeepa do Gilgit. Wyjechaliśmy wieczorem za kierowców mając dwa klony – braci bliźniaków, tak samo ubranych, tak samo mówiących po prostu takich samych. Po wrażeniach w górach poziom adrenaliny w naszych żyłach zaczął trochę opadać i rozpamiętywaliśmy sposób, w jaki nas Purian Sar N potraktował. W pewnym momencie klony zjechały z głównej drogi i zaczęły kierować się w stronę gór. Później wjechaliśmy do groty w skale i wtedy poziom adrenaliny skoczył najwyżej podczas tego wyjazdu. Jechaliśmy chwilę grotą i wyjechaliśmy na wiszący, drewniany most. Pracowali na nim robotnicy, którzy mieli dbać o jego konserwację. Nie chcieli nas wpuścić, ale klony po krótkiej kłótni przekonały ich, że jednak możemy tamtędy przejechać. Jeden z klonów usuwał spod kół kawałki drewna, gwoździe i inne przeszkody, a drugi powoli jechał. Most bujał się na boki i dopóki nie zjechaliśmy z niego, nie byliśmy pewni czy przeżyjemy tę przygodę. Dalszą część drogi pokonaliśmy już bez większych przeszkód.
Uroki Pakistanu
W Gilgit odpoczęliśmy w Madina Guesthouse przez jeden dzień, który Kuba spożytkował między innymi na wizytę u dentysty. Następnego ranka wyjechaliśmy do Karimabadu obejrzeć Baltit Fort. Zaczęliśmy powoli kupować prezenty dla najbliższych. Zrobiliśmy sobie jeszcze jednodniowy trekking na łąkę Ultar Meadow, z której pięknie widoczne są szczyty Ultar i Lady’s Finger.
Z Karimabadu pojechaliśmy do Gulmit, do fabryki dywanów i dalej do Passu. Tam zatrzymaliśmy się u Akbara – w Passu Peak Inn i dostaliśmy najlepszy posiłek podczas całego wyjazdu. Polecam każdemu, kto by się wybierał w tamte strony odwiedzenie Passu Peak Inn. W Passu zrobiliśmy sobie kilkugodzinną wycieczkę na most pieszy, przewieszony nad Hunzą. Przejście przez ten most to też bardzo mocne wrażenia, bo jest on zbudowany ze stalowych lin i nieskładnie poukładanych na nich szczapek drewna. Długo musieliśmy się koncentrować zanim na niego weszliśmy, ale w końcu chęć przeżycia kolejnej przygody przełamała nasz strach.
Z Passu zaczęliśmy drogę powrotną. Przez Karimabad wróciliśmy do Gilgit. Tam kupiliśmy bilety na autobus do Islamabadu, zapakowaliśmy nasze bagaże na dach i ruszyliśmy. Karakorum Highway wiła się nad przepaściami, autobus co jakiś czas zatrzymywał się i kierowca usuwał kamienie z drogi, żeby dało się przejechać. Koło drugiej w nocy autobus znów się zatrzymał, ale tym razem dało się słyszeć huk. Chwilę później do środka weszło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Jeden był uzbrojony w karabin, przewieszony przez ramię, a drugi w pistolet. Wyróżnialiśmy się z tłumu pasażerów, więc mężczyźni od razu się nami zainteresowali. Podeszli do mnie (siedziałem bliżej przejścia), przystawili broń do głowy i kazali oddać pieniądze. Pokazałem swoją saszetkę. Przeszukali ją, znaleźli część pieniędzy, zdziwili się, że tak mało, więc jeszcze powykrzykiwali coś w Urdu, pojeździli mi lufą pistoletu po twarzy i zainteresowali się Wojtkiem. On większość pieniędzy miał w plecaku znajdującym się na dachu autobusu, więc zabrali mu to, co miał przy sobie. Przez utrudniony dostęp długo się nad nim nie znęcali i poszli dalej. Kubę nieprzyjemności w zasadzie ominęły, bo jego ciemna karnacja i niski wzrost, pomogły mu nie zwracać na siebie uwagi. Bandyci doszli do końca. Wszyscy grzecznie oddawali pieniądze, a nam zaczęły chodzić po głowie głupie pomysły o tym, żeby spróbować ich obezwładnić. Na szczęście nikt nie był na tyle odważny, żeby spróbować. Wracając, niższy z mężczyzn, ten uzbrojony w pistolet, podszedł do mnie jeszcze raz, zabrał moją saszetkę, przeszukał ją ponownie i znalazł pieniądze. Zabrał wszystko, co miałem i zaczął do mnie krzyczeć:
– Angreze!? Angreze!?
– No Angreze, Polak, Polonia, Poland, Polacco. – odpowiedziałem..
Mężczyzna nie rozumiał, uderzył mnie kolbą pistoletu w twarz i krzyknął:
– Americano!?
– No Americano. – – odpowiedziałem pokazując paszport.
Bandyta jeszcze raz mnie uderzył, złapał za rękę i zaczął wyciągać z autobusu. Pomyślałem, że jak mu na to pozwolę, to koniec, zginę, więc przywarłem do fotela i nie dałem się ruszyć. Bandyta był ode mnie dużo niższy i słabszy, zacząłem się zastanawiać, czy mam inne wyjście, jak spróbować szczęścia i rzucić się na napastnika. Widziałem, że jest on zdenerwowany nie mniej ode mnie. Jego kolega w wąskim autobusowym przejściu, z karabinem przerzuconym przez plecy był właściwie bezbronny. Jedyną niewiadomą pozostawało to, co się dzieje na zewnątrz, czy są tam kolejni bandyci, jeśli tak to ilu, czy ktoś by mi pomógł, jakbym zdecydował się obezwładnić napastnika. W tym momencie ktoś z pasażerów wstał i przetłumaczył bandytom, że nie jestem ani Anglikiem, ani Amerykaninem i ci opuścili autobus. Zatrzymaliśmy się kilka kilometrów dalej i złożyliśmy zeznania na policji. Dalsza podróż przebiegała spokojnie, a współpasażerowie co chwila podchodzili do mnie, proponowali coś do picia, coś do jedzenia, pytali, jak się czuję. Jeszcze długo nie mogłem się uspokoić, strach przeszedł we wściekłość i jak tylko dojechaliśmy do Islamabadu, dałem jej upust. Podczas gdy Kuba i Wojtek pojechali do hotelu, ja poszedłem do biura firmy przewozowej, z którą jechaliśmy i zażądałem odszkodowania. Kłóciłem się z coraz to wyższymi rangą urzędnikami, pokazywałem, że dzisiaj mam urodziny (to były najbardziej pamiętne urodziny w życiu), groziłem ambasadą i nagłośnieniem sprawy. W końcu po kilku godzinach odzyskałem 120$ z 300$, które mi skradziono.
Pojechałem do hotelu. Chłopaki byli już po kąpieli i odpoczywali. Postanowiliśmy, że jeszcze ja wezmę prysznic i pójdziemy obejrzeć Czerwony Meczet, w którym miały miejsce walki, tuż przed naszym wyjazdem w góry. Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia z hotelu, Al Jazeera podała informację: „Another Blast in Lal Masjid. 11 killed.” To zdecydowało, że po nerwowej nocy w hotelu odwieźliśmy Wojtka na lotnisko i wyjechaliśmy z Pakistanu do Indii.
W Amritsarze rozdzieliliśmy się z Kubą. On miał jeszcze tydzień urlopu i chciał posiedzieć trochę na północy, ja skierowałem się do Radżastanu, do Jaipuru. Po takich emocjach, jakie mieliśmy w Pakistanie, podróżowanie samemu nie było już dla mnie wielką przyjemnością, ale i tak się cieszę z odwiedzenia tego miasta. Poza wspaniałymi zabytkami, takimi jak City Palace, Amber Fort czy obserwatorium Jantar Mantar można tam zobaczyć wielbłąda, który pośród samochodów stoi na czerwonym świetle, zaklinaczy węży, którzy bez większych emocji demonstrują przechodniom kobry i wiele innych atrakcji, które przeciętny człowiek zna tylko z podróżniczych książek. Z Jaipuru wróciłem do Delhi. Tam obejrzałem jeszcze Lal Kila, czyli słynny Delhijski Czerwony Fort, Jama Masjid – największy meczet w Delhi oraz zrobiłem sobie spacer po ogrodach Lodi.
Wieczorem pojechałem na lotnisko, gdzie jeszcze próbowano wyłudzić ode mnie sporą łapówkę i zmęczony odleciałem do Helsinek, a później do Polski.