W 2009 roku odbyła się wyprawa Explore Apolobamba 2009, która zakończyła się sukcesem zdobywając cztery dziewicze szczyty oraz szczyt FAE 3 w boliwijskich Andach. Dwa lata później wyprawa Explore Apolobamba 2011 wyruszyła z nie mniej ambitnymi planami. Oto druga część relacji z tego, co udało im się osiągnąć tym razem.
Zazwyczaj, jako cel kolejnych podróży staram się wybierać miejsca, w których jak dotąd nie byłem. Wyjątek do tej pory zrobiłem tylko dla Meksyku, no i teraz - powrót w Apolobambę.
Gdy człowiek wraca w miejsca, które już wcześniej odwiedził i ma związane z nimi wspomnienia, to oczekuje, że te wspomnienia tam odnajdzie. Zazwyczaj odnajduje rozczarowanie, bo miejsce okazuje się nie być już tak wspaniałe, bo już nie ma tam tych samych ludzi, których spotkał ostatnio, bo jest inaczej. Jak dotąd miałem szczęście do powrotów - w Meksyku było inaczej, ale nie gorzej...
Czy teraz czeka mnie rozczarowanie? Czy señor Ronaldo Vasques cały czas prowadzi swój hotelik przy głównym placu Pelechuco? Czy mnie pozna, a może znów będzie próbował namówić nas do skorzystania z usług niesolidnego poganiacza mułów - Rimiego? Czy uda nam się sprawnie zorganizować transport w naszą dolinę no i czy tam nadal jest bezpiecznie?
Właściciel firmy przewozowej z La Paz wspominał coś o napadach na autobusy do Pelechuco, których dokonywali Peruwiańczycy na ostatniej przełęczy przed miasteczkiem. Powiedział też, że ich złapano, ale może po prostu chciał zarobić na biletach i starał się nie zniechęcać nas do wyjazdu. W końcu z jakiegoś powodu została już tylko jedna firma jeżdżąca do Pelechuco.
Z Powrotem w Pelechuco
Setki myśli przelatują przez głowę, a my przed chwilą minęliśmy (słynące z największego rezerwatu wigonii) równiny Ulla Ulla i zaczynamy wspinać się właśnie na przełęcz Pelechuco. Ciśnienie krwi wzrasta, ciśnienie atmosferyczne maleje... Mijamy biały pomnik Chrystusa i zaczynamy staczać się w kierunku rozświetlonego miasteczka.
W Pelechuco - jakże by inaczej - fiesta! Jestem trochę zrezygnowany. Szukanie samochodu z napędem na cztery koła wśród kompletnie pijanych, temperamentnych górników może nam przysporzyć tylko kłopotów. Z drugiej jednak strony tak poddać się bez walki?
Zostawiamy bagaże u Ronaldo w hotelu i zaczynamy poszukiwania. Atmosfera jest gorąca, ale są i chętni, żeby trochę zarobić. Kobieta, która próbowała wyłudzić od nas pieniądze za nadbagaż w autokarze, znów próbuje szczęścia. Za podwiezienie nas do Puiny chce 2000 BOB (około 900 PLN). Za dużo! Po godzinie szczęście uśmiecha się do nas. Señor Juan Mendoza, nieszczególnie trzeźwy, ale też nieszczególnie pijany, zgadza się nas zawieźć za 1100 BOB.
Rano biegamy jeszcze żeby zrobić ostatnie zapasy. Pierwszy raz zdecydowaliśmy się zabrać w góry jajka. Jeszcze nie mam pomysłu jak zaniesiemy je w dolinę nie tłukąc ich jednocześnie, ale spróbować trzeba! Już sobie wyobrażam smak jajecznicy na śniadanie w dzień po udanym ataku szczytowym! ;-) Wyjeżdżamy koło 9:00.
Juan wydaje się wiedzieć co robi. Nie widać po nim śladów wczorajszej imprezy. Jedzie bardzo ostrożnie, ale i sprawnie. Mamy do przebycia 50 km, musimy przejechać przez trzy przełęcze, pokonać dwie rzeki.
Od samego początku szybko zyskujemy wysokość. Droga wspina się zygzakami w kierunku przełęczy Sancheza dostarczając nam zapierających dech w piersiach widoków, ale i mocnych wrażeń. Skoro my jesteśmy tak wystraszeni, to co musi przeżywać chłopak, którego zabraliśmy na okazję i który właśnie siedzi na dachu...? Dojechać tylko do przełęczy, później już będzie lepiej.
Staram się rozpoznać miejsca, w których spaliśmy idąc z karawaną mułów dwa lata wcześniej. Przez ten czas zupełnie nic się nie zmieniło, no może trochę więcej śniegu leży w górnych partiach. Już wiem, że miejsce mnie nie rozczaruje. Nie mogę się doczekać, kiedy pokażę im wodospad w naszej dolince i miejsce, które wybrałem na bazę wyprawy! Najprzyjemniejsza rzecz w podróżowaniu to dzielenie się przeżyciami z drugim człowiekiem. Wiem, że reszta będzie zachwycona doliną i już bardzo chciałbym tam być.
Bitwa o Lamy
Wczesnym popołudniem docieramy w końcu do miejsca, w którym możemy wejść w dolinę Huancasayani. Po cichu liczyłem, że jeszcze tego samego dnia uda nam się wyruszyć, ale już widzę, że aż tak dużo szczęścia to nie mamy. Podczas gdy Magda i Filip przygotowują pierwszy “polowy” obiad, Tomek i ja ruszamy na poszukiwanie transportu wgłąb doliny.
Pierwszą próbę podjęliśmy u Juana Sulca, którego małe gospodarstwo mieści się u wylotu Huancasayani. Dowiedzieliśmy się tylko, że jego muły pasą się na halach o dzień drogi dalej, ale może wyruszyć nazajutrz i je przyprowadzić, albo przetransportować nasz bagaż na lamach. Pełni optymizmu dziękujemy mu jednak za propozycję i wyruszamy do Puiny znaleźć kogoś, kto pójdzie z nami jeszcze dziś.
W wiosce jak zwykle niewielu dorosłych - nauczyciel, kilka kobiet zajmujących się obowiązkami domowymi i kilkanaścioro dzieci. Większość dorosłych całe dnie spędza w kopalni złota, których kilkanaście mieści się w okolicy Puiny, Cueary i Pelechuco.
Gdy tylko wchodzimy do wioski i zaczynamy pytać o muły, większość ludzi zawstydzona ucieka. Na szczęście jest kilku odważniejszych chłopców, którzy po niedługich namowach prowadzą nas do domu jednego z górników, który zrobił sobie dzisiaj wolne i który jest właścicielem niewielkiego stadka mułów. Zaczynają się targi! Spieramy się długo o cenę. Indianin jest przekonany, że uda mu się nas naciągnąć i zaczyna od 100 BOB za dzień pracy zwierzęcia. Na szczęście wiem ile trzeba zapłacić za tę usługę w Pelechuco i dla równowagi podaję zaniżoną cenę. Spieramy się ponad pół godziny i ku mojemu zaskoczeniu ambitny górnik potraktował sprawę na tyle emocjonalnie, że nie udało nam się wynegocjować z nim rozsądnej ceny. Jak tylko, po nieudanych targach, zaczynamy oddalać się trochę od domu górnika, dzieci obrzucają nas błotem. Jesteśmy naprawdę wściekli!
Tymczasem słońce zaczęło powoli obniżać się nad horyzontem i zdaliśmy sobie sprawę, że nie uda nam się już dzisiaj zorganizować karawany. Rozczarowani wracamy z Tomkiem do Magdy i Filipa niosąc złą nowinę. Humor poprawia nam trochę fantastyczny obiad, który przygotowali. Jeszcze na razie możemy się cieszyć świeżymi warzywami, pieczywem i serem. Za kilka dni to wszystko się skończy i będziemy musieli odżywiać się liofilizatami i ryżem, makaronem i sosami w proszku... Ale to za tydzień. Teraz trzeba się delektować dobrym żarciem, póki jest.
Po obiedzie mamy od razu więcej optymizmu. Uzgadniamy w końcu z Juanem Sulca, że rano wyruszamy razem z jego stadkiem lam w góry. Obie strony są zadowolone, bo Juan zaproponował nienegocjowalną wprawdzie, ale bardzo uczciwą cenę.
Rozbijamy namiot i postanawiamy wynieść jeszcze dzisiaj część bagaży na górę. Bierzemy jeden namiot, część sprzętu wspinaczkowego, płachtę biwakową, ubrania i ruszamy pod górę. Bardzo bałem się o możliwości Magdy przed tym wyjazdem, ale już po godzinie wiem, że niepotrzebnie. Jedyna kobieta w zespole, z plecakiem niewiele lżejszym od naszych, radzi sobie świetnie. Nikt z nas nie jest jeszcze optymalnie zaaklimatyzowany. Wprawdzie spędziliśmy kilka dni w La Paz na bez mała 4000 m n.p.m. ale wiem, że stać nas na więcej i nasza forma będzie szybko rosła. Już teraz nie ma jednak na co narzekać, każdy robi to, co do niego należy. Początek drogi do bazy wyprawy to strome podejście do zawieszonej doliny. Możemy podziwiać serpentynę potoku spływającego z jeziora Sorel do Puiny i dalej do bezkresnej dżungli parku narodowego Madidi. Tam strumień przybierze rozmiar rzeki, a woda będzie miała kolor błota, ale my możemy jeszcze podziwiać szmaragdową serpentyną wijącą się w dole przez kolejne kilkanaście kilometrów. Do bazy docieramy tuż przed zachodem słońca. Tak jak przypuszczałem miejsce świetnie nadaje się na obóz. Z głównej doliny właściwie go nie widać, jest potok z bieżącą wodą, jest w miarę równo, więc można rozbić namiot, nieopodal pasą się alpaki, w oddali słychać szynszyle - jest dokładnie tak, jak miało być.
Wracamy już po ciemku i niestety niepokój zasiany w naszych umysłach przez właściciela firmy przewozowej, który mówił nam o napadach w okolicach Pelechuco, zaczyna żywo rosnąć. Dolina Huancasayani to znany szlak przemytniczy pomiędzy Boliwią i Peru.
Najczęściej przepędzane są tędy stada mułów i alpak, bo przełęcz Lusuni to jeden z najłatwiejszych szlaków przez główne pasmo Andów i co za tym idzie, przez granicę. Kto jednak wie, co jeszcze się tędy przemyca. W pewnym momencie za naszymi plecami, od strony przełęczy, dostrzegamy dwa poruszające się niebieskie światełka. To nie górnicy - oni używają wprawdzie czołówek, ale nie diodowych - dających niebieskie światło, tylko tradycyjnych na żarówki wolframowe, dających białe światło. Jeśli to nie górnicy, to kto? Strach przestaje być czysto teoretyczny i zaczyna być naprawdę nieprzyjemny. Zmuszamy się wszyscy do jeszcze większego wysiłku przyspieszamy kroku. Na niewiele to się zdaje - pół godziny później wyraźnie słyszymy szczekanie psa, a po kolejnej godzinie, ludzie są już od nas na odległość rzutu kamieniem. Jeśli to rzeczywiście zagrożenie, to jesteśmy bez szans... Na szczęście tym razem na strachu się kończy. To muszą być pasterze, bo po jakimś czasie skręcają w jedną z bocznych dolinek do małych pasterskich kamiennych domków. My szczęśliwie docieramy do namiotu.
Rano, kiedy się budzimy señor Juan już jest w ferworze przygotowywań. Filip oczywiście chwyta kamerę, ja aparat - nie możemy odmówić sobie takich zdjęć. Przyznam szczerze, że nie sądziłem, że lamy to takie dobre zwierzęta juczne. Juan ładuje na każde zwierze po 20 kilogramów, a lamy lekko sobie narzekając dziarsko prą do przodu. Każde z nas też ma pełny plecak na plecach, więc nie jesteśmy dużo sprawniejsi niż nasza karawana. Mnie w udziale przypadły jajka. Przytraczam je na zewnątrz plecaka szarą taśmą, żeby jakoś się trzymały. Trzeba będzie bardzo uważać na postojach przy zdejmowaniu plecaka. Tym razem droga zajmuje nam prawie pół godziny krócej. Trochę pewnie przez to, że już nie idziemy pasterskimi ścieżkami po zboczu, tylko dnem doliny, bo mamy świadomość, że jest wystarczająco suche, poza tym wiemy już gdzie szukać łatwego przejścia przez potok i na tym też parę minut zyskujemy. Tak czy inaczej, do obozu docieramy koło południa. Płacimy Juanowi i żegnamy się z nim.Teraz zaczyna się nasza faktyczna przygoda z Apolobambą.
W Poszukiwaniu Haków
Pierwsze wyjście aklimatyzacyjne ma na celu odnalezienie haków pozostawionych w górach dwa lata wcześniej.
Do starej bazy wyprawy docieramy po południu. Nie mogę nacieszyć oczu widokiem szczytu Trata Tata, który tak wbił mi się w pamięć podczas poprzedniej wizyty w dolinie. Teraz znów mam okazję go podziwiać!
Po krótkim odpoczynku na mięciutkiej trawie, łyku herbaty z termosu, kostce pysznej polskiej czekolady zaczynamy poszukiwania haków. Sprawdzamy kamień po kamieniu. Udaje nam się znaleźć miejsce, gdzie wypaliliśmy śmieci, kamień pod którym Rimi chował uprzęże dla mułów, ale haków ani śladu. Już zaczynamy godzić się z porażką i planujemy powrót do obozu, gdy w końcu je dostrzegamy - są dobrze schowane pod dużym, popękanym głazem. Haków już wcześniej mieliśmy dosyć i te nie były niezbędne dla dalszej działalności w górach, ale takie drobne sukcesy bardzo podnoszą morale. Cieszymy się jak dzieci i pełni optymizmu wracamy do bazy.
Jeszcze tego samego dnia, jedząc kolację, dostrzegamy starszego mężczyznę z dwoma psami, który przechodzi koło naszego obozu. W pewnym momencie przystaje i zaczyna nam się przyglądać. Skinieniem ręki zapraszamy go na kanapkę z serem i herbatę. Komunikacja nie jest sprawą prostą - pasterz nie mówi dobrze po hiszpańsku, a z naszym ajmara też nie jest najlepiej, ale jak ludzie chcą się porozumieć, to zawsze znajdą sposób. Okazuje się, że mężczyzna mieszka w kamiennym domku, kilka minut od naszego obozu i zajmuje się wypasem lam i alpak. Po krótkiej pogawędce odchodzi, a my zaczynamy przygotowywać się do naszego pierwszego ataku szczytowego, który ma nastąpić już jutro.
Wybór padł na piękny szczyt w kształcie piramidy, a konkretnie na jego potężne południowe żebro. Wstajemy jeszcze dobrze przed świtem i gotujemy wodę na kaszkę. Strasznie się to przedłuża, bo nasze kuchenki zawodzą. Może to nie kuchenki, tylko jakość paliwa, ale tak czy inaczej pojawiają się problemy z zagotowaniem wody. W końcu udaje nam się zjeść i możemy wyruszyć.
Początkowo droga biegnie brzegiem jeziora i nie ma jakichś znaczących przewyższeń. Później jednak, musimy rozstać się z jeziorem i zaczynamy wspinać się w kierunku lodowca pod naszą piramidą. Tutaj jeszcze jako tako się idzie, ale pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia. Mnie dokuczają problemy żołądkowe, co też nie ułatwia sprawy. Obchodzimy drugie jezioro, mijamy rozłożoną na słońcu do suszenia skórę lamy, co świadczy o tym, że jednak ludzie tu zaglądają i idziemy w kierunku wybranego żebra. Związujemy się linami już na skałach i zaczynamy właściwą wspinaczkę.
Ja wspinam się z Magdą, Tomek z Filipem. Żeby zaoszczędzić trochę czasu idziemy na tzw. “zakładkę”. Ja zakładam punkty, a Tomek się do nich wpina i co jakiś czas dokłada swoje. Droga nie jest trudna. Idziemy olbrzymią załupą w zachodnim zboczu żebra. W zasadzie moglibyśmy się tu nie asekurować, ale przeraża mnie, jak krucha jest ta skała, więc na wszelki wypadek upieram się, żebyśmy szli związani.
Asekuracja jest bardzo trudna. Rzadko kiedy można znaleźć stabilną szczelinę, żeby założyć kość, wystające bloki skalne są zazwyczaj ruchome, więc z rzadka udaje nam się założyć pętle, wbijanie haków powoduje z kolei luzowanie się skał. Chyba nigdy nie wspinałem się w skale o gorszej jakości. Wczesnym popołudniem udaje nam się dotrzeć na przełęcz. Już teraz jeden, góra dwa wyciągi dzielą nas od pierwszego szczytu podczas tej wyprawy.
Wspinaczka robi się jednak trudniejsza.Tutaj prowizoryczna asekuracja to za mało. Pojawiają się trudności “czwórkowe” i może to nie dużo, ale w tak kruchej skale może wystarczyć, żeby sobie krzywdę zrobić. Kiedy łapię chwyt, albo staję na jakimś stopniu, to naprawdę nie jestem pewien czy się nie urwie, dlatego zakładamy bardzo dużo punktów. Mam świadomość, że nie wszystkie z nich są pewne, ale lepsze to niż nic. W końcu udaje nam się dotrzeć na wierzchołek.
Na Szczycie
Radość jest lekko przytłumiona perspektywą niełatwej drogi powrotnej, poza tym wiatr się wzmaga i zaczyna się robić późno, więc robimy tylko kilka zdjęć i zaczynamy przygotowywać się do schodzenia.
Na szczycie nie bardzo jest miejsce na dobre stanowisko zjazdowe. Postanawiamy więc, że Tomek zacznie schodzić, tą samą drogą, którą się wspinaliśmy, a ja pójdę ostatni i zbiorę sprzęt. Miejsc które wyceniliśmy na cztery było tylko kilka i nie w ciągu, więc mamy nadzieję, że uda nam się pokonać też w dół. Po godzinie jesteśmy już na przełęczy, ale i słońce szybko obniża swój pułap.
Wiem już, że nie uda nam się dotrzeć przed zmrokiem do obozu, ale zależy mi, żebyśmy zeszli w dolinę dopóki widzimy coś przed sobą. Poruszamy się z lotną asekuracją - Tomek pierwszy, ja na końcu. Gdy schodzimy w dolinę, jest już ciemno. Teraz jeszcze dwie godziny i powinniśmy być w bazie. Do obozu docieramy trochę przed północą, jesteśmy absolutnie wykończeni - jutro słodkie lenistwo!
Pierwszy sukces dodał nam sporo pewności siebie. Już wiemy, że nie będzie wstydu, po powrocie do Polski. Tym razem nasz wybór pada na szczyt, który jeszcze w 2009 r. nazwaliśmy roboczo “Kocimi uszami”. Partie szczytowe góry mają system potężnych załup, więc liczymy, że uda nam się znaleźć między nimi drogę do wierzchołka.
Początek drogi wiedzie wokół tych samych jezior, które obchodziliśmy za pierwszym razem. Później zaczynamy podchodzić stromym piargiem w kierunku przełęczy. Trzeba strasznie uważać, bo oczywiście wszystko jest ruchome. Co kilka kroków zatrzymujemy się, żeby złapać oddech. Tylko Filip niestrudzony biega wokół i filmuje. Podziwiam jego energię, to pewnie jeszcze zapasy nagromadzone podczas Long Walk’a.
Do przełęczy docieramy koło południa. Teraz trzeba obejść szczyt od południa i spróbować wspiąć się do systemu dużych skalnych płyt, po których spodziewamy się dotrzeć do szczytu. Psychika zaczyna bardzo utrudniać wspinanie. Co jakiś czas słychać walące się w dół kamienie. Te odgłosy nie pozwalają zapomnieć w jak kruchych i niebezpiecznych górach się znajdujemy.
Po jednym, nietrudnym wyciągu wspinaczki wychodzimy na wierzch południowego filara góry. Stąd trzeba wspiąć się jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów ośnieżonym kominem i powinniśmy wyjść w bezpieczny teren. Łatwo zaplanować, trudniej wykonać. Zakładamy stanowisko i zaczynam wspinaczkę.
Zastanawiam się czy zakładać raki i brać ze sobą czekany czy nie. W końcu decyduję się iść bez czekanów i raków licząc na to,że uda mi się iść cały czas po skale. Wolę mieć dobre czucie pod stopami i w rękach, bo nigdy nie wiem czy chwyt albo stopień mi się nie urwie. Początek idzie nerwowo, ale nie najgorzej. Udaje mi się założyć dobry punkt. Przy drugim ręce się trzęsą i dwa haki sypią się z hukiem w przepaść. Wbijam pancerny hak, co dodaje pewności siebie. Później zaczyna się śnieg. Jest jednak zmrożony i wykuwam sobie w nim spore stopnie, więc udaje mi się nadal przeć do góry. Później struktura śniegu się zmienia i nie czuję już pewnego oparcia pod stopami.
Od prawej krawędzi komina dzieli mnie z półtora metra, a tam już widzę system małych półek, po którym bez problemów powinienem się wspiąć. Uświadamiam sobie jednak, że nie założyłem punktu, już od dobrych 15 metrów. Wspinam się solo. Strach blokuje moje próby wyjścia z komina, nogi obsuwają się na śniegu. Nie chcę dać po sobie poznać paniki, żeby nie wystraszyć Magdy, która mnie asekuruje. W końcu udaje mi się zaklinować kolano między lewą ścianą komina, a zmarzniętym śniegiem.
Czuję się trochę bezpieczniej. Zdejmuję plecak i sięgam przytroczone czekany. Już wiem, że to koniec wspinaczki na dzisiaj, trzeba się jakoś ratować. Zaczynam na dziabach schodzić. Po kilku minutach dochodzę do haka który wbiłem. Sprawdzam go jeszcze raz dla pewności i proszę Magdę, żeby mnie opuściła. Potrzebuję kilku dobrych minut na dojście do siebie. Pytam jeszcze wszystkich, czy ktoś ma ochotę na poprowadzenie tego wyciągu, ale nikt się nie wyrywa.
Tym razem pokonani zaczynamy schodzić. Z przełęczy idziemy po śniegu, więc w pół godziny dochodzimy do podnóża góry. Teraz już jest bezpiecznie.
Trzecim celem naszej wyprawy miało być wejście na najwyższy wierzchołek Trata Tata. W 2009 roku udało nam się wspiąć na dwa z czterech szczytów tego masywu, ale najwyższy pozostawał niezdobyty. Tym razem droga wiedzie na południe. Mijamy chatkę naszego pasterza, z którym Filip się zaprzyjaźnił i którego odwiedzał w każdy restowy dzień i przechodzimy przez rzekę płynącą dnem doliny Huancasayani. W tym miejscu zaczyna się mozolne, kilkusetmetrowe podejście do przełęczy.
Walka Ze Słabościami
Nie oglądając się na siebie nawzajem idziemy wolno, ale konsekwentnie do góry. Każdy walczy z własnymi słabościami. Na przełęcz dochodzimy w samo południe. Magda oznajmia nam, że dalej nie idzie. Chcę zarządzić odwrót w takiej sytuacji, ale ulegam w końcu namowom Magdy, żebyśmy jeszcze spróbowali. Umawiamy się na kontakt przez krótkofalówki o każdej pełnej godzinie. Magda wygrzewa się na słońcu, a my ruszamy dalej.
Podejście jest łatwe technicznie, ale bardzo wyczerpujące. Obsuwające się drobne kamienie wymieszane z piaskiem pożerają błyskawicznie nasze siły. Jesteśmy jednak bardzo zdeterminowani. Niepowodzenie na Kocich Uszach i chęć zdobycia na tej wyprawie pięciotysięcznika pchają nas do przodu.
W końcu dochodzimy do skał. Wiatr się wzmaga, czuć już bliskość szczytu. Teren jest jedynkowy, może momentami dwójkowy, ale postanawiamy oszczędzać czas i się nie wiązać. Po pierwsze niebo zaczyna zaciągać chmurami, a po drugie martwimy się trochę o Magdę, z którą nie udało się nawiązać połączenia. W końcu docieramy do szczytu. Tym razem wiemy, że jest wcześnie, że droga w dół jest łatwa, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się cieszyć.
Zachowujemy się jak wariaci, wygłupiamy się, robimy zdjęcia i podziwiamy okoliczne szczyty. Widać stąd wyraźnie, że jeszcze dla kilku kolejnych wypraw nie zabraknie wymagających, dziewiczych szczytów w dolinie.
O ile dosyć ciężko wchodzi się po piargu, to zejścia są w takim terenie przyjemne i łatwe. Po godzinie udaje nam się wrócić na przełęcz do Magdy i możemy zacząć marsz w dół do bazy. Schodzimy zachodnimi zboczami góry, więc mamy okazję podziwiać fantastyczne wzory utworzone przez torfowisko pod nami. Dwa lata wcześniej mało się w nim nie potopiliśmy, teraz wiem, że można się nim pozachwycać, ale lepiej się do niego nie zbliżać.
Pierwsi Na Szczycie
Skoro już dwa dziewicze wierzchołki padły naszym łupem, to na kolejny atak wybieramy szczyt w głównej grani Apolobamby, a co za tym idzie i Andów. W otoczeniu najbardziej charakterystycznego szczytu w dolinie Huancasayani - Kura Huari - znajdują się dwa niższe wierzchołki. Jeden z nich został zdobyty w 1997 roku przez niemiecką wyprawę JEAV i nazwany FAE 7. 11 lat później na drugi z niezdobytych wierzchołków chcieli wejść uczestnicy wyprawy amerykańsko-nowozelandzkiej. Swoją zdobycz nazwali Rumi Mukuku. Po przeanalizowaniu raportów z obydwu wypraw doszliśmy do wniosku, że zdobyły one ten sam szczyt. Teraz chcemy skorzystać z błędu, który udało nam się odkryć i jako pierwsi zdobyć drugi ze wspomnianych szczytów w otoczeniu Kura Huari.
Droga znów wiedzie nas nieopodal obejścia pasterza, a później przez naszą starą bazę. Właśnie w tym miejscu rozpoczyna się podejście. Widać, że aklimatyzacja zrobiła swoje, bo tempo, z jakim się poruszamy jest znacznie lepsze niż to z pierwszego ataku. Szybko zyskujemy wysokość i mamy jeszcze siłę na rozmowy. W pewnym momencie dostrzegam lisa - jakieś 50 m od nas. Najpierw zaczynam się zastanawiać czy mam jeszcze jakieś inne objawy obrzęku mózgu, ale nie mogę się ich dopatrzeć. Pokazuję Magdzie i Tomkowi którzy potwierdzają - też widzą lisa. Zbiorowa halucynacja? Skłaniam się ku tej opcji, jak widzę lisa, który trawersuje dosyć strome, ośnieżone zbocze i spokojnie znika za grzbietem, wzdłuż którego się poruszamy.
W końcu docieramy do lodowca. zakładamy raki, wiążemy się liną i zaczynamy spokojnie podchodzić. Szczyt, który wybraliśmy wygląda przerażająco. Jedyna potencjalna droga wejścia wiedzie kilkudziesięciometrowym, stromym kominem. Przy tak kruchej skale nikt nie ma ochoty ryzykować. Za to w północnym grzbiecie widzimy inny szczyt, który wygląda obiecująco. Nie jestem pewien czy to FAE3, które zdobyliśmy w 2009 roku, bo z tej perspektywy nigdy go nie widziałem. Wchodzimy na grzbiet, żeby się upewnić. Okazuje się, że istotnie, to jest FAE3.
Droga w górę nie wygląda trudno, ale nie jest też ładna. Postanawiamy zejść z powrotem na lodowiec i podejść pod górę, którą mieliśmy zdobywać. Gdy zaczynamy podejście okazuje się, że lód przykryty jest warstwą kilkunastocentymetrowego śniegu. W sumie nie przypuszczam, żeby zeszła lawina, ale zbocze ma około 50˚, jego struktura jest warstwowa - nie ma sensu ryzykować. Udała nam się fantastyczna wycieczka z pięknymi widokami, nie ma co żałować - schodzimy.
Teraz idziemy na wschód, a przed nami góruje masyw Yagua Yagua. Nie słyszałem, żeby został kiedykolwiek zdobyty, ale nie jest też wymagającym celem wspinaczkowym. Za to jest to ostatni wysoki szczyt przed bezkresną selwą parku Narodowego Madidi. W naturalny sposób klaruje nam się ostatni górski cel wyprawy.
W drodze powrotnej udaje nam się jeszcze zobaczyć cztery wspaniałe kondory. Będąc w ścianie zacząłbym się martwić, że ci padlinożercy czekają już na obiad, ale teraz wiem, że jesteśmy bezpieczni, więc można sobie pozwolić, na zachwyt tymi ptakami. Ostatni atak ma być lekki. Nazajutrz, ma przyjść po nas Juan Sulca, a Juan Mendoza ma przyjechać do wejścia w dolinę, żeby zabrać nas do Pelechuco. Zapowiada się ciężki dzień, nie chcemy się więc zamęczać. Pierwszą niespodzianką na naszej drodze jest bardzo głęboka dolina. Sądziłem, że do podnóża góry będziemy szli w miarę równym terenem, tymczasem od razu na początku tracimy ze 150 m wysokości. Dalej już jednak bez niespodzianek. Jest stromo, ale łatwo i bardzo szybko zyskujemy wysokość.
Na przełączkę w południowym filarze docieramy jeszcze przed południem. Tu musimy się związać. Wprawdzie droga wiedzie piargami, ale cały czas obsuwają się jakieś kamienie i jest dosyć stromo. Filip i ja prowadzimy, Magda i Tomek zbierają sprzęt. Droga jest niestety bardzo kręta, więc idąc z lotną asekuracją strasznie się męczymy, z wybieraniem liny. Zmęczenie widać nawet u Filipa, który coraz rzadziej wyjmuje kamerę. Dochodzimy w ten sposób do partii szczytowych.
Mamy dwie potencjalne możliwości - albo wspiąć się czwórkowym terenem kilka metrów do grzbietu i dojść do szczytu, albo iść ogromną, lekko wznoszącą się płytą na wschód i tam próbować znaleźć wejście na wierzchołek. Na początku próbuję wejść na grzbiet, ale brak asekuracji i urwanie trzech kolejnych chwytów studzą mój zapał. Trzeba będzie znaleźć miejsce z lepszą asekuracją, albo po prostu łatwiejszą drogę. Idziemy płytą. Okazuje się, że na jej końcu znajduje się bardzo łatwe wejście na szczyt. A tam... kamienny murek. Na tą górę nie było dotychczas udokumentowanych wejść, ale jak widać Indianie też znaleźli sobie wystarczająco dużo powodów, żeby się tu wdrapać.
Widok zapiera dech w piersiach. Widać stąd lazurowe jezioro Sorel, kilka innych granatowych stawów, wstążki potoków, biały kaptur Chaupi Orco - najwyższego szczytu Apolobamby no i bezkresną dżunglę Madidi. Po chwili kilka metrów nad naszymi głowami pojawia się ogromy kondor i próbuje przepędzić nas z góry. Filip oczywiście kręci, ja oczywiście fotografuję. Ptak pewnie ma gdzieś w pobliżu gniazdo... Zejście przebiega bez większych przeszkód i zgodnie z planem dosyć wcześnie docieramy do obozu.
Rano Filip i Magda wychodzą w dół z częścią bagażu, żeby interweniować, gdyby señor Juan Sulca o nas zapomniał. Tomek i ja zwijamy namioty, palimy śmieci i pakujemy resztę sprzętu. Pasterz przychodzi ze swoimi psami - Pusitą i Oko, żeby się z nami pożegnać. Juan Sulca też przybywa zgodnie z planem. Teraz obaj rozmawiają żywo w ajmara i pakują nasze rzeczy na lamy. To, czego nie zużyliśmy podczas akcji górskiej, dzielimy między tych dwóch ludzi. Ujęli nas swoją bezinteresownością i życzliwością. Z lekką nutką żalu rozpoczynamy marsz w dół. Lamy dziarsko prą do przodu, a ja co chwilę zatrzymuję się, żeby zrobić zdjęcie. Znów nie mogę się powstrzymać przed zrobieniem kilkunastu fotografii wodospadu, który mijamy schodząc.
Gdy dochodzimy do drogi Juan Mendoza już czeka. Gdy ładujemy bagaże podchodzi do mnie Juan Sulca z pieniędzmi w ręku i zaczyna coś mówić łamanym hiszpańskim. W ogóle nie chcę go słuchać. Przecież umówiliśmy się na cenę, dostał oprócz tego sporo jedzenia, paliwa i innych rzeczy które nie były nam potrzebne, więc nie mam zamiaru niczego mu dopłacać. Chwilę później jest mi strasznie głupio. Okazuje się, że mężczyzna prosi, żebyśmy zabrali samochodem jego i jego żonę do Pelechuco i chce nam za to zapłacić. Nie mamy z tym problemów, o płaceniu oczywiście nie ma mowy. Poza tą dwójką zabieramy jeszcze dwóch młodych chłopaków z Puiny i ruszamy do Pelechuco. 4 godziny później możemy już wznieść pierwszy toast za udaną wyprawę!