APOLOBAMBA 2009

Wyprawa Explore Apolobamba 2009 działała w rejonie Huancasayani 20 dni. W tym czasie uczestnicy wyprawy dokonali 4 pierwszych wejść na wierzchołki: Trata Tata (nazwa nadana przez polską wyprawę), Couquenzi West, Nevado Losoccocha, La Indigna (nazwa nadana przez polską wyprawę). Poza tym udało się wejść na wierzchołek FAE3, który został zdobyty wcześniej zdobyty tylko raz, przez wyprawę niemiecką w 1997 r.

Serce Apolobamby - Pelechuco

Patrząc przez okno zatłoczonego autobusu na idealnie płaskie, rozległe, rozrzucone pomiędzy andyjskimi szczytami równiny Ulla Ulla, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to one zostały zaprojektowane przez genialnego architekta, żeby oddać istotę słowa Apolobamba, a nie odwrotnie. “Apolobamba” (oryginalnie “Apullu Pampa”) - “kilka płaskowyżów”, to jeden z najbardziej odległych i najrzadziej odwiedzanych rejonów boliwijskich Andów. Jest to królestwo wigoni, ibisów, kondorów andyjskich, flamingów, szynszyli, a także niedźwiedzi andysjkich (Jucumaris). Pozostało tutaj jeszcze kilkadziesiąt szczytów, które nie doświadczyły dotyku ludzkiej stopy. To właśnie ich magia działała na mnie od kilku miesięcy przyciągając jak magnes...

Droga wije się pomiędzy wzniesieniami, przecina kolejne płaskowyże, opada w głębokie, żółto-zielone doliny, żeby chwilę później znów z mozołem wspinać się na kolejną przełęcz. Spod kół rozpędzonego autobusu umykają gromady szynszyli. Stada ciekawskich alpak przystają i oglądają się za dudniącym potworem, który zmusił je do zejścia z drogi. W pewnym momencie rozlega się pisk, autobus zaczyna gwałtownie hamować, żeby zatrzymać się na niewielkim placu w samym centrum miasteczka Pelechuco. Gromada Indian rzuca się do luków bagażowych, żeby pozabierać swoje toboły i porozdawać prezenty zniecierpliwionej dzieciarni.

Kuba i Daria w obozie wyprawy, wysokość ok. 4550 m n.p.m. (Fot. Marcin Kruczyk)

Wyprawa do La Paz nie jest codziennością dla mieszkańców wiosek rozrzuconych po dolinach Apolobamby, więc jak już się takie święto przytrafi, przywożą oni masę “ekskluzywnych” upominków dla swoich bliskich. Dzieci, przestępując z nogi na nogę, czekają na powracających ze stolicy rodziców niczym na przyjście Świętego Mikołaja.

Prawie jak w kreskówkach chmura ludzi z wystającymi gdzieniegdzie rękami i nogami oddaliła się wreszcie od autobusu. Odbieramy nasze zakurzone, wygniecione plecaki. Daria i Wojtek na ochotnika zostają przy bagażach, a Kuba i ja kierujemy się od razu do hotelu Llajtaymanta - bodaj jedynego w tym mieście. Są miejsca! Chwilę później siedzimy już przy stole, przed nami paruje gorąca, pożywna zupa, a Ronaldo - właściciel hotelu biega po mieście, żeby zorganizować dla nas karawanę. Po kilkudziesięciu minutach zjawia się z powrotem w towarzystwie señora Rimi - właściciela i poganiacza niewielkiego stadka mułów. Zaczynają się targi. Porozumiewanie się z Rimim nie jest proste. Poganiacz mówi wprawdzie po hiszpańsku, ale silny ajmarski akcent utrudnia bardzo zrozumienie poszczególnych słów. Co drugie zdanie trzeba powtarzać. Po kilkudziesięciu minutach przekonywania się ni to po hiszpańsku, ni to w ajmara, ni to na migi udaje nam się ustalić cenę na 75BOB za każdego muła, 75BOB za ariero (czyli poganiacza) i 75BOB za pomocnika na każdy dzień marszu. Wydawałoby się, że na tym targi powinny się zakończyć, ale niestety to tylko złudzenie... My chcemy dojść w dolinę Huancasayani w 3 dni, Rimi twierdzi, że trzeba iść 4 dni. My chcemy wziąć 4 muły Rimi twierdzi, że potrzebne będzie 5. Ten ostatni spór ma rozstrzygnąć rytuał ważenia bagażu. Rimi podchodzi po kolei do każdego z naszych plecaków, unosi go do góry i cicho mruczy: – “Pesado" (ciężki).

Niestety takiego argumentu już nie potrafimy odeprzeć i jesteśmy zmuszeni zgodzić się na 5 zwierząt.

Zgodnie z południowoamerykańskimi zwyczajami Rimi zjawia się dopiero koło południa. Teraz kolej na rytuał zaprzęgania zwierząt. Ariero i jego pomocnik układają torby i plecaki na grzbietach mułów, za każdym razem kilka razy poprawiając, zamieniając je, obracając i dopasowując do zwierzęcia. Później przy użyciu prymitywnych rzemiennych uprzęży przymocowują je, żeby nie spadły w trakcie pokonywania stromych zboczy. Wokół biega gromadka dzieci. Ewidentnie nie są one przyzwyczajone do widoku turystów i trochę się przed nami popisują. Rozdajemy im po kilka cukierków, żeby ten kontakt z obcymi pozostawił u nich miłe wspomnienia. W końcu, koło 14:00 udaje nam się wystartować.

Trzydniowa droga do doliny mija nam na walce z silnym, aklimatyzacyjnym bólem głowy i podziwianiu andyjskiej przyrody. Co kilka godzin mijamy stada alpak pasących się na niezliczonych łąkach Apolobamby. Od czasu do czasu ucieknie spod nóg szynszyl, od których aż się tutaj roi. Z rzadka udaje się na horyzoncie dojrzeć stado wigoni...

Domek pasterski przy drodze z Pelechuco do przełęczy Sancheza, wysokość ok. 3800 m n.p.m. (Fot. Marcin Kruczyk)

Wigonie to najmniejsze wielbłądowate zwierzę na świecie. W Polsce zarówno wigonie, gwanako, alpaki jak i lamy określane są wspólnym mianem lam. Tymczasem zwierzęta te znacząco różnią się od siebie. Wigonie i gwanako to zwierzęta dzikie. Wignie są mniejsze, żyją w górach i na wyżynach mają jasną beżową wełnę i są pod ścisłą ochroną. Gwanako obecnie można spotkać już też tylko w Andach. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu zwierzęta te występowały na wielkich południowoamerykańskich równinach w Patagonii i na południe od równiny Gran Chaco, ale kłusownicy chcący pozyskać ich niezwykle cenną wełnę wytępili je na tych terenach. Alpaki i lamy, to zwierzęta udomowione. Choduje się je w Andach dla wełny, skór, mięsa, a także wykorzystuje jako zwierzęta juczne. Dla Indian w Apolobambie, zwierzęta te są podstawą bytu.

W Parku Narodowym Apolobamba żyje największa na świecie populacja wigoni - aż 2500 osobników. Poza tym w rzadziej odwiedzanych zakątkach Apolobamby można też spotkać niedźwiedzie andyjskie, kondory...

Właśnie taki, rzadko odwiedzany rejon jest naszym celem. Trzeciego dnia marszu wchodzimy wreszcie w dolinę Huancasayani. Jest ona zbudowana piętrowo, a z jej kolejnych tarasów spada strumień tworząc groźnie dudniące, a zarazem przepiękne kaskady. Na horyzoncie rozpoznajemy pierwsze szczyty. Przez kilka miesięcy wertowaliśmy materiały na temat doliny, studiowaliśmy mapy, oglądaliśmy zdjęcia, a teraz widzimy to w rzeczywistości. Po prawej stronie straszy kilkusetmetrowy filar Hucuncunki, z oddali razi oczy jęzor lodowca na Couquenzi, dokładnie przed nami mienią się w słońcu cztery “czarcie” wierzchołki Kura Huari, a lekko po lewej stronie dolinę zamyka przełęcz Lusuni.

Lusuni, to przełęcz graniczna pomiędzy Boliwią a Peru. Nie ma tam jednak żadnego posterunku ani przejścia granicznego - najbliższe znajduje się kilkaset kilometrów na południe. Przez przełęcz wiedzie przemytniczy szlak. W związku z dużymi różnicami cen zwierząt w Boliwii i Peru, przeganiane są tędy całe stada koni, lam i mułów.

Zakładamy w końcu nasz upragniony obóz. Tuż pod bokiem szemrze wartki strumień, jest zielono, nieopodal pasą się alpaki, góry wokół tętnią życiem. Do przełęczy Lusuni mamy stąd zaledwie półtorej godziny spaceru, o ile wędrowanie powyżej 4500m n.p.m. można nazwać spacerem.

Rimi i jego pomocnik pożegnali się z nami i zeszli do Pelechuco. Przez najbliższe trzy tygonie Huancasayani należy do nas... i do naszych mułów.

Apolobamba, to kraina szczęśliwych zwierząt. Nie są one trzymane na pastwiskach tylko biegają sobie wolno. Jak właściciel chce odnaleźć swoje stado, to pyta okolicznych mieszkańców, gdzie było ono ostatnio widziane i w tym rejonie zaczyna go szukać. Złodziei nie ma. Wszyscy się doskonale znają i wiedzą, które zwierzęta do kogo należą. Tym więc sposobem nasze muły zostały uwolnione koło naszego obozowiska i oddaliły się w kierunku Peruwiańskiej granicy.

Pierwsze trzy dni w dolinie upływają nam nam na wycieczkach aklimatyzacyjnych i odpoczynku. Idziemy na przełęcz Lusuni spojrzeć na Peruwiańską część Apolobamby. Wchodzimy też na dwie inne nienazwane jeszcze przełęcze, podchodzimy pod partie szczytowe Hucuncunki i z każdą chwilą czujemy się coraz lepiej.

W końcu nadchodzi czas, żeby rzucić Apolobambie poważniejsze wyzwanie.

Jako pierwszy cel naszej górskiej działalności wybraliśmy strzelisty poszarpany grzebień skalny od południa ograniczający w tym miejscu dolinę Huancasayani. Cztery monumentalne stalowoszare wierzchołki z jednej strony trochę nas przerażają, ale z drugiej strony wabią.

Wstajemy sporo przed świtem, gotujemy wodę na kaszkę, pijemy herbatę, jemy śniadanie, pakujemy sprzęt i ruszamy. Dosyć szybko udaje nam się przeciąć w poprzek dolinę, przeprawić się przez strumień i podejść do niedużej zawieszonej dolinki, z której chcemy zaatakować przełęcz. Przed nami rozpościera się teraz wypłaszczenie porośnięte kępami traw. Wszystko wydaje się iść zgodnie z planem, gdy nagle nogi zaczynają mi się zapadać. Torfowisko! Im energiczniej się poruszam tym głębiej się zapadam. Nie rezygnuję jednak, prę do przodu. Od zbocza i wielkich kamiennych bloków dzieli mnie zaledwie kilkadziesiąt metrów, więc nie będę teraz zawracał i próbował obejść torfowiska. W pewnym momencie noga wpada po udo w torf. Reszta zespołu postanawia obejść trudny teren, ja już nie mam wyjścia, muszę jakoś się uwolnić i doczołgać do zbocza. Dzięki Bogu wszystko jest zmrożone i suche. W ciągu dnia, pewnie bym się tak łatwo nie wydostał, a teraz na szczęście udaje mi się uwolnić nogi. Czołgam się. Staram się dotykać podłoża tak dużą powierzchnią ciała, jak to możliwe. Kilkanaście minut później udaje mi się dotrzeć do zbocza. Serce wali jak opętane. Teraz zaczynam rozumieć niebezpieczeństwo, na jakie chwilę wcześniej byłem narażony.

Rzeka Agua Blanca, Pelechuco, Boliwia, wysokość 3600 m n.p.m. (Fot. Marcin Kruczyk)

Po jakimś czasie dołącza do mnie reszta zespołu i już wspólnie wdrapujemy się na grzbiet.

Przełęcz jest szeroka i widać, że z jakichś powodów czasem odwiedzana. Znajdujemy tu pozostałości murku zbudowanego z kamieni prawdopodobnie przez pasterzy. Zza horyzontu wyłania się długo oczekiwana, pomarańczowa tarcza słońca i wlewa w nas dodatkowy optymizm. Widok jest fantastyczny! Brunatno-szare ściany zwieńczone śnieżną czapą mienią się w świetle poranka. Nawisy na najbardziej stromej grani schodzącej na wschód wyglądają jeszcze groźniej, ale i bardziej dostojnie niż wczoraj. Właściwie, jak stąd byśmy zawrócili, to i tak chyba każdy byłby zadowolony. Jednak są siły, jest pogoda, jest czas, jest sprzęt, jest zgrany zespół, są zapasy wody, są batoniki i nie ma ani jednego powodu, żeby tą przygodę już przerywać. Ruszamy więc wzdłuż grzbietu w kierunku wyższych partii masywu.

Na drugiej przełęczy tego dnia Daria zaczyna się słabo czuć. Postanawia zejść do obozu. Kuba chce żonie towarzyszyć, ale w takich sytuacjach kobieta ma ostatnie słowo, więc Kuba rad nie rad kontynuuje wspinaczkę w naszym towarzystwie.

Wreszcie trafiamy na pierwsze trudności techniczne, a może bardziej psychologiczne. Potężny blok skalny, którym do tej pory szliśmy jest pęknięty. Trzeba przeskoczyć kilkudziesięciocentymetrową szczelinę skalną. Chwila koncentracji i jesteśmy po drugiej stronie. Już bez przygód docieramy na pierwszy, najniższy wierzchołek w grani i tu... niespodzianka! Znajdujemy małą chorągiewkę, która ewidentnie wskazuje, że nie jesteśmy na tym wierzchołku pierwsi.

Wiemy tylko o dwóch ekipach wspinaczkowych, które działały w tym rejonie i żadna z nich nie wspominała w swoim raporcie o wchodzeniu na ten wierzchołek. W 1997 r. niemiecka ekspedycja Forchheimer Anden-expedition zdobyła większość wierzchołków głównej grani Andów w tym rejonie. Wyprawa Amerykańsko-Nowozelandzka, od której otrzymaliśmy sporo cennych materiałów na temat Huancasayani też zdobyła tu kilka szczytów, ale wszystko zostało dokładnie opisane w ich raporcie i przedstawione na fotografiach. Naszego wierzchołka tam nie było. To może oznaczać tylko tyle, że w tym rejonie działała jeszcze co najmniej jedna grupa, o której nic do tej pory nie udało nam się dowiedzieć.

Nie poddajemy się jednak i ruszamy dalej. Po chwili dochodzimy do szerokiej szczeliny, o której przeskakiwaniu nie może być nawet mowy. Na szczęście nie jest ona bardzo głęboka, więc postanawiamy zjechać na jej dno i wspiąć się na przeciwległą ścianę. Wyciągamy z plecaka linę i zakładamy zjazd. Na szczęście nie jest trudno i sprawnie dostajemy się na dno uskoku. Teraz trzeba wydostać się z powrotem na górę...

Ścianka wydaje się dosyć łatwa. Widać system półek, na których potencjalnie da się odpocząć, z asekuracją też nie powinno być problemu...

Zakładam uprząż, zawiązuję linę, zakładam plecak, buty wspinaczkowe i ruszam. Już na początku coś mi nie pasuje. Wejście w drogę nietrywialne. Trzeba odważnie, pewnie zacząć. Jak mawia moja instruktorka od wspinaczki – “Jaki początek, taka cała droga".

Masyw Trata Tata widziany od północnego-zachodu. (Fot. Marcin Kruczyk)

Zaczynam więc. Podchodzę kilka metrów do góry i chcę założyć punkt asekuracyjny. Niestety, skała, którą sobie do tego celu upatrzyłem zostaje mi w ręku. Trochę nerwowo szukam jakiegoś alternatywnego miejsca do założenia punktu. Kolana zaczynają powoli trząść się z nerwów. Boję się, żeby kruchy stopień nie wyjechał mi spod nogi. Stoję pewnie, ale w tej skale wszystko jest możliwe. Znajduję jakąś nie za dużą ryskę gdzieś na wysokości biodra, zakładam tam punkt. Wiem, że jeśli odpadnę od skały, to go wyrwę, ale jakoś tak psychicznie jest mi łatwiej. Łapię rękoma półkę skalną. Chwyt jest słaby, skała lekko śliska. Po omacku szukam rękoma czegoś lepszego. Niestety półka jest jakieś pół metra powyżej mojej głowy, więc nie mogę dojrzeć, czy jest tam coś, czego mógłbym się pewnie chwycić...

Dalej wcale nie jest łatwiej. Wspinanie się na kolejne półki w tak kruchej skale wykańcza mnie psychicznie. Kilkudziesięciometrowy fragment ścianki zajmuje mi ponad 40 minut. W końcu udaje mi się wyjść w bezpieczny teren i założyć stanowisko. Teraz mam kilka chwil, żeby podczas asekurowania chłopaków odpocząć i trochę dojść do siebie.

Wydawałoby się, że to co najgorsze mamy już za sobą, ale góra nie daje za wygraną. Znów uskok! Tym razem zbyt głęboki, żeby zjechać na dno i trochę zbyt szeroki, żeby przez niego bezpiecznie przeskoczyć. Długo nie możemy się zdecydować co robić. Po drugiej stronie, w odległości jakichś dwóch metrów i jakiś metr poniżej naszego pułapu znajduje się półka skalna. Jest lekko pochyła. Boimy się trochę na nią skakać bez asekuracji, bo można się poślizgnąć i zsunąć w przepaść. W końcu zapada decyzja! Ja jestem wytypowany do tego, żeby zjechać kilkanaście metrów w dół, tam, gdzie uskok robi się węższy, przedostać się na jego drugą stronę i spróbować się wspiąć po przeciwległej ścianie. Z problemami, ale jednak udaje nam się założyć zjazd. Wojtek powoli mnie opuszcza. Szare, wilgotne skały zaczynają się zwężać. Czuję się nieprzyjemnie. Robi się jakoś tak zimno, ciemno... W końcu na przeciwległej ścianie dostrzegam miejsce, w którym mogę próbować przedostać się na drugą stronę.

Blok! – krzyczę.

Lina zastyga. Przyglądam się dokładnie skale i próbuję.

Odpycham się nogami od ściany. Lina trochę się rozciąga. Do przeciwległej skały dolatuję niżej niż się spodziewałem. Udaje mi się jednak chwycić skały, ale naprężona lina ściąga mnie z powrotem. Na szczęście bez żadnych urazów wracam na swoją część uskoku. Odpycham się jeszcze raz. Teraz już wiem, jak będzie wyglądał mój lot. Pewnie chwytam skałę, od razu dostawiam nogę, wytrzymuję szarpnięcie i jestem po drugiej stronie. Dalej już bułka z masłem. Chwilę później jestem na górze i mogę asekurować przyjaciół. Kuba i Wojtek przygotowują się do skoku nad przepaścią, ja do asekuracji... Wojtek długo się nie zastanawia, dwa kroki rozbiegu, skok i … znika gdzieś za skałami. Wygląda to, jakby poleciał w przepaść, ale... nie ma szarpnięcia liny, nie krzyczy... Za chwilę słyszę “Yeah!”. Sekundę później widzę wyłaniającą się zza progu uskoku uśmiechniętą gębę przyjaciela.

Przerzucamy Kubie końcówkę liny i znów zaczyna się oczekiwanie w napięciu. Kuba się przewiązuje, staje na skraju przepaści. Ja pełen skupienia ściskam w ręku linę, żeby jak najszybciej ją wybrać... Kuba wykonuje gest jakby chciał skoczyć... Nie decyduje się jednak. Kuca, koncentruje się, wstaje podskakuje chwilę. Druga próba. Staje nad przepaścią... Stoi, patrzy... Jeszcze nie teraz. Znów kuca.

Jeszcze chwila chłopaki. – krzyczy.

W końcu po raz trzeci staje na skale, odbija się i chwilę później jest już po naszej stronie przepaści.

Drugiego z wierzchołków masywu docieramy już dobrze po 14:00. Robimy sobie kilka zdjęć i idziemy dalej, żeby zdążyć wejść jeszcze na trzeci, prawdopodobnie najwyższy wierzchołek. Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymuje nas kolejna przeszkoda. Tym razem uskok w skale jest już o wiele za szeroki, żeby go przeskoczyć, o wiele za głęboki, żeby w niego zjechać. Po krótkiej dyskusji decydujemy się zawrócić.

Droga powrotna idzie nam znacznie łatwiej. W dwóch zjazdach udaje nam się dotrzeć do podnóża naszego grzebienia. Jedynym problemem okazuje się ściągnięcie liny, która skręciła się i zaklinowała w skałach. Po kilku godzinach udaje się ją jednak odzyskać. Już pod wieczór doświadczamy jeszcze jednej niezwykłej rzeczy. Oto para kondorów wykonuje swój taniec kilkadziesiąt metrów nad naszymi głowami. Stoimy jak wryci i podziwiamy...

Kondory olbrzymie to największe latające ptaki na ziemi. Rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do 310 cm. Są padlinożercami...

Nie jestem pewien czy to dobrze, że kondory zaczynają już nad nami krążyć... Schodzimy do obozu!

Wieczorem spotykamy się jeszcze, żeby podzielić się już na chłodno wrażeniami, opowiedzieć nasze przygody Darii i posłuchać co jej się przydarzyło. Zastanawiamy się też po cichu, jak nazwać dopiero co zdobyty wierzchołek...

Zwyczajowo, pierwsi zdobywcy mają prawo do nazwania góry, o ile nie ma na już jakiejś lokalnej nazwy. Odbywa się to w taki sposób, że robi się wywiady z lokalnymi mieszkańcami i pyta o nazwy poszczególnych szczytów. Jeśli wierzchołek nie ma nazwy, to można napisać raport z wejścia na ten szczyt, zaproponować w nim jakąś swoją nazwę i wysłać do któregoś z czasopism alpinistycznych (eg. American Alpine Journal, Alpine Journal). Jeśli potwierdzi się, że szczyt nie został wcześniej nazwany, a artykuł zostanie przyjęty do publikacji, to zazwyczaj zaproponowana nazwa staję się oficjalną nazwą szczytu. Przyjemnie jest, kiedy zdobywcy nadają górze nazwę, która pasuje pod względem fonetycznym do otaczających ją szczytów.

Kotokształtna skała znaleziona przez Wojtka i Marcina podczas jednego z wyjść aklimatyzacyjnych. (Fot. Marcin Kruczyk)

W dolinie Huancasayani większość szczytów ma nazwy w konwencji fonetycznej języka ajmara, niestety jednak nie wszystkie. Pośród Hucuncunki, Couquenzi, Chaupi Orco, Kura Huari, Ripa Paty można też znaleźć Hermanspitze. Ten fonetyczny potwór, to spadek po niemieckiej wyprawie, która działała w rejonie Huancasayani w 1997 r.

Nam chyba udało się pogodzić ajmarską fonetykę ze swojskim, polskim wyrazem dźwiękonaśladowczym i nazwaliśmy pierwszy ze zdobytych przez nas szczytów Trata Tata.

Przejrzyj galerię